Urodziłam się w szpitalu wojskowym w Katowicach. Akurat tam
był dyżur. W szpitalu panował wojskowy dryl i mamie nie wolno było założyć
majtek. W każdym szpitalu na ginekologii i położnictwie teoretycznie nie wolno
nosić majtek, ale zwykle po wizycie lekarskiej wszyscy te majtki zakładają.
Zupełnie nie rozumiem jak można wymagać od kobiety po porodzie, żeby chodziła z
podpaską i bez majtek. Biedna mama.
No więc, urodziłam się. Niezbyt mnie do tego życia ciągnęło,
bo byłam podduszona pępowiną, która mi się owinęła wokół szyi. Położna wypchała
mnie z maminego brzucha wieszając się na nim całym ciężarem, no i wypchnęła
mnie siłą na ten świat, siną, oklejoną białą mazią, podobną do kosmonauty bujającego
w próżni kosmicznej, połączonego pępowiną z macierzystym statkiem. Oczywiście
na początek, żeby dodać mi życia, dali mi klapsa.
Tak więc moja pierwsza próba nie włączenia się w nurt życia
nie powiodła się. Od tamtej pory myśl o śmierci towarzyszyła mi stale. Pętla
życia zaciskała się na mojej szyi wielokrotnie, aż nauczyłam się rozluźniać ją
oddechem, celowym, świadomym, pełnym bólu oddechem. Ból najpierw pojawił się w
klatce piersiowej, a potem objął w swoje posiadanie całe ciało. Im bardziej
boli, tym głębiej trzeba oddychać.
Pierwszych sześć lat spędziłam w samym centrum Katowic, o
rzut beretem od rynku, w banku przy ulicy Bankowej, pilnie strzeżona przez
wysokie mury, bramę z kolcami i strażników na portierni. Moim najlepszym
przyjacielem w tych czasach był olbrzymi kasztanowiec rosnący w środku
wyasfaltowanego podwórka otoczonego zewsząd murami. Zza jednego z nich
wystawały ogromne drzewa wokół nieistniejącego już pałacu biskupiego, a z
drugiej strony murowanego kwadratu ogromne drzewa na skwerku.
Skwerek w mojej pamięci był zawsze pusty, zacieniony,
cudownie bezpieczny i był najpiękniejszym i najbardziej tajemniczym miejscem w
moim świecie.
Drugim podobnie cudownym i tajemniczym miejscem był cmentarz
przy ulicy Francuskiej. Równie wielkie drzewa i równie tajemnicze.
Ze skwerkiem nie kojarzą mi się żadni ludzie, aż do czasu,
kiedy poszłam do szkoły i bawiłam się tam z koleżanką, której imienia ani
twarzy nie pamiętam.
A cmentarz, to przede wszystkim Cyganie, których tajemniczy
sposób obchodzenia Święta Zmarłych był niezwykle pociągający. Zawsze chciałam
zobaczyć, co oni właściwie robią, ale oczywiście mi nie pozwolono. Mówili, że
Cyganie przy grobach biesiadują, jedzą, piją, śpiewają. Robili dużo hałasu, co
wywoływało skrępowanie dorosłych. Wszak na cmentarzu należy zachowywać się
cicho, dostojnie i zachować smutek. Radość zupełnie do tego miejsca nie pasuje.
Cmentarz to również w mojej pamięci miejsce mojego poczęcia,
chociaż nie jest to prawdą. Zostałam poczęta na kanapie w mieszkaniu moich
dziadków na czwartym piętrze banku. Lecz mimo to zostało we mnie upodobanie do
starych cmentarzy ze starymi drzewami i opuszczonymi grobami i wszelkich
miejsc, w których nastrój przypominał nieistniejący dawno skwerek.
Marzenie o strychu – czy też swój początek ma na ulicy
Bankowej? Wysoki, ciemny strych, cały umazany katowicką sadzą. Kojarzy mi się z
praniem babci, które wisiało tam całymi tygodniami, bo nie miał go kto zdjąć i
mama śmiała się, że jest całe w sadzy i właściwie można je z powrotem wsadzić
do prania.
Babcia się bała chodzić na ten strych i pranie wieszali jej
synowie i wtedy, czasami udawało mi się go zobaczyć. Taka wielka przestrzeń,
cała bez ludzi. Podobno wujek Adam widział tam ducha swojego ojca tuż po jego
śmierci, ale w niego nie uwierzył i przeszedł przez niego. Ciekawa jestem jak jego
ojciec się wtedy czuł, czy też może jak ten duch się czuł.
I inny strych, nie pamiętam gdzie, czysty, jasny, drewniany,
z suszącymi się orzechami laskowymi. Taki właśnie jest mój wymarzony strych –
czysty, jasny, z suszącym się praniem, z ziołami wiszącymi z belek, z suszącymi
się orzechami, a w zimie pachnący jabłkami i sianem. Przyprawiający o dreszcz
erotycznej emocji nabrzmiałej słońcem i żywicą. Pełen samotnych myśli i
samotnego nie-myślenia, miejsce uzdrawiającej samotności, miejsce spotkań z aniołami.
Światło prześwitujące przez liście ogromnych drzew za murem,
gruchają gołębie, z daleka słychać tramwaje. Mała ja bawi się na asfaltowym
podwórku. Najbardziej lubi wchodzić do portierni, siedzieć na kolanach
strażnikom, dobrym duchom mojego dzieciństwa. Czuje się kochana, bezpieczna.
Wszyscy ją lubią i rozpieszczają. Do strażników mówi po imieniu. Staszkowi każe
nazywać liczby z coraz większą ilością zer : sto, tysiąc, milion, bilion,
kwadrylion. Lubi go najbardziej ze wszystkich strażników.
Lubi też panią Kalicką, żonę Maniusia. Mieszkają też w
banku, na pierwszym piętrze. Maniek, oprócz stróżowania robi w komórce za
kuchnią buty. Jest to niezwykle fascynujące – buty, które są robione, klejone
ze skóry na kopytach, a nie kupowane w sklepie. Są inne, tajemnicze i
ekscytujące. Córka państwa Kalickich, Basia, później moja ciotka, ma najdłuższe
włosy świata, marzenie kilkulatki. I ulubiona zabawa – czesanie. Czesze też
rude, długie włosy przyjaciółki mamy. Ciocia Ania pozwala na te tortury, bo
wtedy mogą z mamą spokojnie pogadać.
Znowu dworzec kolejowy. Kraków. Pierwszy raz byłam tu jak
miałam kilka lat. Nie pamiętam ile. Jechaliśmy z Katowic na wieś na wakacje. W
Krakowie była przesiadka na pociąg do Chabówki. W pociągu z Katowic był
potworny tłok. Cała drogę siedziałam w korytarzu na walizce. Tekturowej
szaro-niebieskiej walizce, w której cały rok mama trzymała rzeczy z innej pory
roku. W zimie letnie, latem zimowe. Uwielbiałam wyjmować w zimie letnie
sukienki mamy. Jej kreację sylwestrową – bluzkę z falbankami czerwoną w róże.
Pamiętam tego sylwestra, gdy szyła ją do czarnej długiej spódnicy, do tego
czarny pasek z broszką po prababci zamiast klamry i naszytymi koronkami. Chyba
do tej pory marzę o takiej bluzce, do tej pory falbanki i róże chodzą mi po głowie.
Na wakacje walizka zmieniała swoje przeznaczenie i stawała
się tym, czym była naprawdę, walizką, pudłem, do którego pakowało się rzeczy na
podróż. I ławką, na której mama położyła poduszkę, żebym mogła się przespać. Bo
jechaliśmy nocnym pociągiem. Popołudniu rodzice spali przed podróżą. Nie wiem
czy spali naprawdę, czy tylko udawali, żeby mnie zmusić do spania. Ale ja nie
spałam. Tak samo jak nie potrafiłam zasnąć po obiedzie w przedszkolu, tak samo
teraz nie mogłam zasnąć. Wizja całonocnej podróży była tak ekscytująca, że nie
mogłam tak po prostu spać. I w pociągu też nie spałam. Wiele lat jeszcze miałam
powód do przechwalania się przed kolegami i kuzynem, że nie spałam całą noc,
tak jakbym była dorosła.
W Krakowie wsiedliśmy do innego pociągu, bardziej
egzotycznego, z ławkami z drewnianych listewek. Pamiętam mrok na peronach,
światło w pociągu i swój paniczny strach, że tata nie zdąży. To wtedy, w tamtym
pociągu z Katowic, rodzice zostawili koc, piękny nowy koc i tata pobiegł po
niego, a ja umierałam ze strachu, że pociąg odjedzie bez niego. W moim
dziecięcym umyśle czas nie istniał. I ten strach pozostał we mnie na zawsze. Do
tej pory boję się, że się spóźnię na pociąg, czy autobus i zawsze jestem długo
przed czasem.
Dworzec się wciąż zmienia, ale pociągi z Katowic wciąż
przyjeżdżają i wciąż odjeżdża pociąg do Chabówki.
Zbliżają się święta. Wczoraj była Barbórka, jutro Mikołaj.
Na dworze wiatr, cholerny śnieg, na chodnikach chlapa. Zimne, białe światło
odbija się od białych ścian w pokoju. Cały dzień ponuro i lampy trzeba zapalać.
Miałam wtedy może pięć, może sześć lat. Rodzice postanowili
święta spędzić na wsi, u gospodarzy, u których zwykle spędzaliśmy wakacje.
Niewiele z tych świąt pamiętam. Brak prezentów, ponieważ rodzice postanowili
spędzić te święta według tamtejszej tradycji. Na choince, małej, innej niż u
dziadków, nie było zabawek ani ozdób, tylko małe, czerwone jabłuszka odkładane
specjalnie na tę okazję w sianie na strychu. Pamiętam jeszcze dużo śniegu i
jedyny raz słyszałam wtedy o rodzicach jeżdżących na nartach.
No i kolędnicy! Po ciemku. Stali za oknem, przy płocie, a ja
dostałam histerycznego płaczu ze strachu. Nic nie pomagało tłumaczenie, że to
moi koledzy i koleżanki przebrani za kolędników. Nic nie pomagało, że wszystkie
elementy strojów znałam, bo pozabierali je ze stodoły naszych gospodarzy,
jakieś sita do mąki, rzeszota, kosa, worki na zboże, kożuchy, bardzo proste
stroje. Paniczny strach, mimo, że wiedziałam, że to tylko Krzysia i Staszek i
Marek i Jasiek i Marysia. Twarze mieli zasłonięte i dla mnie to byli oni i nie
oni. Straszna była taka odmiana, gdy coś znanego, dobrze znajomego stawało się
czymś obcym, nieznanym, pierwszy raz widzianym.
Całe te święta były dziwne, wyrwane z kontekstu i utartego
trybu życia, więc równocześnie straszne. Brakowało w nich ciepła i
bezpieczeństwa, babci i dziadka, choinki sięgającej sufitu. Brakowało mi kolęd
granych przez dziadka na harmonijce i śpiewanych przez całą rodzinę.
Choinka co roku była potężna, do sufitu, gdzieś pięć metrów
nade mną. Miała gruby pień, który w mojej pamięci nierozerwalnie wiąże się z
obrazem penisa dziadka oglądanego przez dziurkę od klucza w drzwiach łazienki,
który wydawał mi się niewyobrażalnie wielki i gruby w porównaniu z peniskiem
mojego kuzynka.
Znosiło się ze strychu starą, tekturową walizkę pełną
zabawek, bombek, łańcuchów robionych przez wszystkich od lat. Co roku na dużym
stole w pokoju dziadków robiło się nowe zabawki. Z kolorowych papierów,
sreberek z czekolady zbieranych przez cały rok, z wydmuszek. Najpiękniejsze
były cacka z wydmuszek i łańcuchy. I atmosfera. Osoba dziadka scalała całą
rodzinę. Pamiętam słoneczne ciepło i serdeczność emanujące z dziadka i
roztaczające się nad moim dzieciństwem jak tarcza chroniąca przed złem.
Po wigilijnym obiedzie i rozdaniu prezentów śpiewało się
kolędy. Dziadek grał na harmonijce, a w najdalszych zakamarkach pamięci mam
wrażenie, że również na skrzypcach, a wszyscy śpiewali. To był najpiękniejszy
moment każdej Wigilii. Wszyscy śpiewali, zjednoczeni ciepłem i radością.
Byłam wtedy bardzo szczęśliwa. Czułam się bezpiecznie. Byłam
kochana przez wszystkich: rodziców, babcię, dziadka, ciocię, wujków, sąsiadów i
portierów w banku. Byłam chroniona przez anioły.
I tak było aż do śmierci dziadka i urodzin w tym samym dniu
mojej siostry, po Sylwestrze, w szóstym roku mojego życia. Cały mój świat
runął. Każda następna Wigilia była jak wybrakowana. Nie było takich kolęd i nie
było jedności.
Uśmiechnięta mama trzyma na rękach zawiniątko. Mała ja stoi
w drzwiach wielkiego pokoju. Mama siedzi na łóżku naprzeciw drzwi. I
uśmiechnięta chce pokazać mi jak karmi się moją siostrę. Siostrę z rudymi
włosami, wielkimi, granatowymi oczami, z diabelskimi błyskami w tych później
zielonych oczach. Ona myśli, że ja jako przyszła mama jestem ciekawa jak się
karmi niemowlę. Nic bardziej mylnego. Wcale mnie nie interesuje jak się karmi
niemowlę. Lalki też wolę dorosłe, takie, którym można sprawiać nowe sukienki.
Nie rozumiem mamy. Co w tym przyjemnego? W patrzeniu jak ona
ją karmi. Dlaczego ma mi się to podobać. Nie pamiętam, co czułam, ale pamiętam,
że niewiele z tego okresu pamiętam. Mama gdzieś zniknęła. Wszyscy byli jakby
nieobecni. Nikt nie zaprowadzał mnie do przedszkola. Dopiero wiele lat później
zrozumiałam, co się wtedy stało. Mama była chora. Była w szpitalu. Niewiele
brakowało, żeby umarła. A tata i ciocia zajmowali się mną, małą Beatą, babcią,
która nagle, niczego się nie spodziewając została sama z jednym synem jeszcze
nie dorosłym, drugim chorym. Nie tylko dla mnie był to przełom w życiu. Dla
wszystkich w domu, ale chyba tylko ja nie wiedziałam, co właściwie się dzieje.
Byłam opuszczonym nagle dzieckiem, któremu nie miał kto przygotować stroju na
bal przebierańców w przedszkolu. I od tej pory już nie byłam dzieckiem. Po
wakacjach poszłam do szkoły, razem z moim najmłodszym wujkiem, który chodził do
ostatniej klasy.
Siedziałam w ławce z Krysią, cyganką, która fascynowała mnie
swoją innością. Nie miała ani jednego zeszytu, ani jednej książki. W swej
dziecięcej naiwności chciałam nauczyć ja czytać.
Rok później rodzice dostali mieszkanie spółdzielcze w
Tychach. Wyprowadziliśmy się w połowie roku szkolnego, gdy chodziłam już do
pierwszej klasy. Wyrwana ze znajomego otoczenia, pozbawiona ludzi, którzy mnie
znali i lubili, naznaczona śmiercią i skrywaną nienawiścią do siostry, stałam
się zamknięta w sobie, niechętna ludziom i nieśmiała. Okres szczęśliwości
skończył się. Innego rodzaju anioły wzięły mnie pod swoją opiekę.
Spacery z psem. Wiatr, drzewa. Słońce na wrzosach
przeświecające przez konary drzew. Żołędzie leżące wśród mchów. Pełnia
szczęścia.
Zbierałam liście różnych drzew i krzewów. Suszyłam je w
książkach. Miałam kolekcję wysuszonych płatków kwiatów – róże, tulipany, maki.
Moje ulubione kwiaty wtedy to maki polne i chabry.
Przyroda była moim ulubionym domem. Rajem wydawał mi się
ogród założony na tyłach szpitala wojewódzkiego stojącego po drugiej stronie
ulicy. Były tam krzewy i drzewa, których nie znałam, które pięknie kwitły.
Stale przynosiłam do domu bukiety albo z polnych kwiatów i ziół albo z gałązek
ze szpitalnych krzewów.
Drzewa, kwiaty, pies – anioły tego okresu.
Burza. Granatowe niebo nad lasem i łąkami, przecinane co i
rusz świetlistą błyskawicą. Najpiękniejszy widok świata. Tyle burz obejrzałam
siedząc w oknie mojego pokoju w czasach, gdy nasz blok był przedostatnim
blokiem przed łąką i lasem, gdy nie było jeszcze przelotówki z Katowic do
Bielska, a droga wzdłuż naszego osiedla kończyła się kupą piasku wpośród łąki.
Na łąkę chodziliśmy się opalać, dzieciaki bawiły się w piasku, a mamusie
wystawiały buzie do słońca i ostrzegały dzieci przed wchodzeniem do lasu.
Siedząc w oknie i patrząc na błyskawice liczyliśmy sekundy
między światłem, a grzmotem, który przetaczał się ponad naszym dachem.
Ogarniało mnie delikatne podniecenie połączone z błogim spokojem. Czułam wtedy
opiekuńcze skrzydła aniołów.
Uwielbiam burze. Uwalniają człowieka od upału, pozwalają
odetchnąć pełną piersią naozonowanym powietrzem. Po całym znojnym dniu, kiedy muchy
gryzą, a ludzie skaczą sobie do oczu, deszcz zmywa wszystkie emocje, strach i
gniew, spłukuje ciało z potu. Wielkie oczyszczenie. Koty chowają się do łóżka
przed deszczem.
Książki zastąpiły mi przyjaciół i porwały w krainę ułudy.
Czytałam codziennie. Najpierw baśnie, legendy, mity. Świat wypełniały mi
księżniczki, rycerze, smoki. Potem książki młodzieżowe i przygodowe, marzenia o
pocałunkach i idealnej miłości, honor Winnetou i Tomka Wilmowskiego. Aż
przyszła pora na Wiktora Hugo i poezję.
Dostałam od mamy adapter. Pierwszą z płyt była Ewa
Demarczyk. I tak sięgnęłam do tomików wierszy Tuwima, Gałczyńskiego, Leśmiana,
Staffa, leżących na półkach z książkami rodziców. A potem, nie znajdując go w
domu, odkryłam w bibliotece Baczyńskiego. Potrząsnął moim życiem, poruszył
strach tkwiący między żebrami.
Najprzyjemniejszy dom to pusty dom. Dom bez ludzi. Kiedy
wszyscy wyszli, do pracy, do szkoły, do szpitala. A ja zostaję w domu sama. I
wszystko wtedy jest możliwe, najpiękniejszy seks i najpiękniejszy wiersz. W
samotności. Tylko z cieniem ludzi majaczącym gdzieś po kątach. Jak w
dzieciństwie, kiedy jechałam do Babci, do wielkiego, na pół pustego mieszkania
w Banku. Mogłam wdychać urojenia mojego wujka chorego na schizofrenię, pod jego
nieobecność przeglądać płyty z ładnymi dziewczynami na okładkach, słuchać tej
samej co on muzyki, przyglądać się wieczorami i nad ranem jego dziecinnym
rysunkom genitaliów na ścianie przy łóżku. Mogłam wchłaniać każdym porem skóry
rozerotyzowaną atmosferę niespełnienia wiszącą w powietrzu jego pokoju i ukrytą
w jego pościeli.
Za oknem gruchały słodko gołębie, a po drugiej stronie ulicy
ćwiczyli za oknami studenci Wyższej Szkoły Muzycznej. Tajemnica kryła się w
wysokich oknach, w ciemnym, długim przedpokoju, w mrocznym korytarzu wiodącym z
jednej strony na strych, z drugiej do mieszkania braci Bielackich. Byli
przyjaciółmi mojego najmłodszego wujka, ledwie sześć lat starszego ode mnie.
Kamil grał na gitarze i pianinie i wpadał czasami, żeby pogadać, kiedy nikogo
nie było.
Anioły mieszkały w dzikim winie. Dzikie wino oplatało
werandę i balkon. Balkon, który wychodził z naszego pokoju. Byliśmy na
wakacjach w Kazimierzu. Mama, Beata i mały Maciuś. Wynajęty pokoik na piętrze w
starym drewnianym domu. Dokarmiałyśmy myszy, które w szafce wyjadały nam chleb
i herbatniki. Zamglone słońce opalało nam ramiona na plaży. Na zdjęciach z tych
wakacji jestem smukła, wiotka i romantyczna. Dziewczyna oczekująca miłości i
prawdziwego życia. Szczęśliwa, nieznająca przyszłości.
Prawdziwe życie rozpoczęło się trzy miesiące później, wraz z
przyjaźnią z Karoliną i poznaniem Staszka. Anioły zostały, ukryte w dzikim
winie. Porzuciłam je.