poniedziałek, 25 czerwca 2012

POD OPIEKĄ ANIOŁÓW


Urodziłam się w szpitalu wojskowym w Katowicach. Akurat tam był dyżur. W szpitalu panował wojskowy dryl i mamie nie wolno było założyć majtek. W każdym szpitalu na ginekologii i położnictwie teoretycznie nie wolno nosić majtek, ale zwykle po wizycie lekarskiej wszyscy te majtki zakładają. Zupełnie nie rozumiem jak można wymagać od kobiety po porodzie, żeby chodziła z podpaską i bez majtek. Biedna mama.
No więc, urodziłam się. Niezbyt mnie do tego życia ciągnęło, bo byłam podduszona pępowiną, która mi się owinęła wokół szyi. Położna wypchała mnie z maminego brzucha wieszając się na nim całym ciężarem, no i wypchnęła mnie siłą na ten świat, siną, oklejoną białą mazią, podobną do kosmonauty bujającego w próżni kosmicznej, połączonego pępowiną z macierzystym statkiem. Oczywiście na początek, żeby dodać mi życia, dali mi klapsa.
Tak więc moja pierwsza próba nie włączenia się w nurt życia nie powiodła się. Od tamtej pory myśl o śmierci towarzyszyła mi stale. Pętla życia zaciskała się na mojej szyi wielokrotnie, aż nauczyłam się rozluźniać ją oddechem, celowym, świadomym, pełnym bólu oddechem. Ból najpierw pojawił się w klatce piersiowej, a potem objął w swoje posiadanie całe ciało. Im bardziej boli, tym głębiej trzeba oddychać.

Pierwszych sześć lat spędziłam w samym centrum Katowic, o rzut beretem od rynku, w banku przy ulicy Bankowej, pilnie strzeżona przez wysokie mury, bramę z kolcami i strażników na portierni. Moim najlepszym przyjacielem w tych czasach był olbrzymi kasztanowiec rosnący w środku wyasfaltowanego podwórka otoczonego zewsząd murami. Zza jednego z nich wystawały ogromne drzewa wokół nieistniejącego już pałacu biskupiego, a z drugiej strony murowanego kwadratu ogromne drzewa na skwerku.
Skwerek w mojej pamięci był zawsze pusty, zacieniony, cudownie bezpieczny i był najpiękniejszym i najbardziej tajemniczym miejscem w moim świecie.
Drugim podobnie cudownym i tajemniczym miejscem był cmentarz przy ulicy Francuskiej. Równie wielkie drzewa i równie tajemnicze.
Ze skwerkiem nie kojarzą mi się żadni ludzie, aż do czasu, kiedy poszłam do szkoły i bawiłam się tam z koleżanką, której imienia ani twarzy nie pamiętam.
A cmentarz, to przede wszystkim Cyganie, których tajemniczy sposób obchodzenia Święta Zmarłych był niezwykle pociągający. Zawsze chciałam zobaczyć, co oni właściwie robią, ale oczywiście mi nie pozwolono. Mówili, że Cyganie przy grobach biesiadują, jedzą, piją, śpiewają. Robili dużo hałasu, co wywoływało skrępowanie dorosłych. Wszak na cmentarzu należy zachowywać się cicho, dostojnie i zachować smutek. Radość zupełnie do tego miejsca nie pasuje.
Cmentarz to również w mojej pamięci miejsce mojego poczęcia, chociaż nie jest to prawdą. Zostałam poczęta na kanapie w mieszkaniu moich dziadków na czwartym piętrze banku. Lecz mimo to zostało we mnie upodobanie do starych cmentarzy ze starymi drzewami i opuszczonymi grobami i wszelkich miejsc, w których nastrój przypominał nieistniejący dawno skwerek.

Marzenie o strychu – czy też swój początek ma na ulicy Bankowej? Wysoki, ciemny strych, cały umazany katowicką sadzą. Kojarzy mi się z praniem babci, które wisiało tam całymi tygodniami, bo nie miał go kto zdjąć i mama śmiała się, że jest całe w sadzy i właściwie można je z powrotem wsadzić do prania.
Babcia się bała chodzić na ten strych i pranie wieszali jej synowie i wtedy, czasami udawało mi się go zobaczyć. Taka wielka przestrzeń, cała bez ludzi. Podobno wujek Adam widział tam ducha swojego ojca tuż po jego śmierci, ale w niego nie uwierzył i przeszedł przez niego. Ciekawa jestem jak jego ojciec się wtedy czuł, czy też może jak ten duch się czuł.
I inny strych, nie pamiętam gdzie, czysty, jasny, drewniany, z suszącymi się orzechami laskowymi. Taki właśnie jest mój wymarzony strych – czysty, jasny, z suszącym się praniem, z ziołami wiszącymi z belek, z suszącymi się orzechami, a w zimie pachnący jabłkami i sianem. Przyprawiający o dreszcz erotycznej emocji nabrzmiałej słońcem i żywicą. Pełen samotnych myśli i samotnego nie-myślenia, miejsce uzdrawiającej samotności, miejsce spotkań z aniołami.

Światło prześwitujące przez liście ogromnych drzew za murem, gruchają gołębie, z daleka słychać tramwaje. Mała ja bawi się na asfaltowym podwórku. Najbardziej lubi wchodzić do portierni, siedzieć na kolanach strażnikom, dobrym duchom mojego dzieciństwa. Czuje się kochana, bezpieczna. Wszyscy ją lubią i rozpieszczają. Do strażników mówi po imieniu. Staszkowi każe nazywać liczby z coraz większą ilością zer : sto, tysiąc, milion, bilion, kwadrylion. Lubi go najbardziej ze wszystkich strażników.
Lubi też panią Kalicką, żonę Maniusia. Mieszkają też w banku, na pierwszym piętrze. Maniek, oprócz stróżowania robi w komórce za kuchnią buty. Jest to niezwykle fascynujące – buty, które są robione, klejone ze skóry na kopytach, a nie kupowane w sklepie. Są inne, tajemnicze i ekscytujące. Córka państwa Kalickich, Basia, później moja ciotka, ma najdłuższe włosy świata, marzenie kilkulatki. I ulubiona zabawa – czesanie. Czesze też rude, długie włosy przyjaciółki mamy. Ciocia Ania pozwala na te tortury, bo wtedy mogą z mamą spokojnie pogadać.

Znowu dworzec kolejowy. Kraków. Pierwszy raz byłam tu jak miałam kilka lat. Nie pamiętam ile. Jechaliśmy z Katowic na wieś na wakacje. W Krakowie była przesiadka na pociąg do Chabówki. W pociągu z Katowic był potworny tłok. Cała drogę siedziałam w korytarzu na walizce. Tekturowej szaro-niebieskiej walizce, w której cały rok mama trzymała rzeczy z innej pory roku. W zimie letnie, latem zimowe. Uwielbiałam wyjmować w zimie letnie sukienki mamy. Jej kreację sylwestrową – bluzkę z falbankami czerwoną w róże. Pamiętam tego sylwestra, gdy szyła ją do czarnej długiej spódnicy, do tego czarny pasek z broszką po prababci zamiast klamry i naszytymi koronkami. Chyba do tej pory marzę o takiej bluzce, do tej pory falbanki i róże chodzą mi po głowie.
Na wakacje walizka zmieniała swoje przeznaczenie i stawała się tym, czym była naprawdę, walizką, pudłem, do którego pakowało się rzeczy na podróż. I ławką, na której mama położyła poduszkę, żebym mogła się przespać. Bo jechaliśmy nocnym pociągiem. Popołudniu rodzice spali przed podróżą. Nie wiem czy spali naprawdę, czy tylko udawali, żeby mnie zmusić do spania. Ale ja nie spałam. Tak samo jak nie potrafiłam zasnąć po obiedzie w przedszkolu, tak samo teraz nie mogłam zasnąć. Wizja całonocnej podróży była tak ekscytująca, że nie mogłam tak po prostu spać. I w pociągu też nie spałam. Wiele lat jeszcze miałam powód do przechwalania się przed kolegami i kuzynem, że nie spałam całą noc, tak jakbym była dorosła.
W Krakowie wsiedliśmy do innego pociągu, bardziej egzotycznego, z ławkami z drewnianych listewek. Pamiętam mrok na peronach, światło w pociągu i swój paniczny strach, że tata nie zdąży. To wtedy, w tamtym pociągu z Katowic, rodzice zostawili koc, piękny nowy koc i tata pobiegł po niego, a ja umierałam ze strachu, że pociąg odjedzie bez niego. W moim dziecięcym umyśle czas nie istniał. I ten strach pozostał we mnie na zawsze. Do tej pory boję się, że się spóźnię na pociąg, czy autobus i zawsze jestem długo przed czasem.
Dworzec się wciąż zmienia, ale pociągi z Katowic wciąż przyjeżdżają i wciąż odjeżdża pociąg do Chabówki.

Zbliżają się święta. Wczoraj była Barbórka, jutro Mikołaj. Na dworze wiatr, cholerny śnieg, na chodnikach chlapa. Zimne, białe światło odbija się od białych ścian w pokoju. Cały dzień ponuro i lampy trzeba zapalać.

Miałam wtedy może pięć, może sześć lat. Rodzice postanowili święta spędzić na wsi, u gospodarzy, u których zwykle spędzaliśmy wakacje. Niewiele z tych świąt pamiętam. Brak prezentów, ponieważ rodzice postanowili spędzić te święta według tamtejszej tradycji. Na choince, małej, innej niż u dziadków, nie było zabawek ani ozdób, tylko małe, czerwone jabłuszka odkładane specjalnie na tę okazję w sianie na strychu. Pamiętam jeszcze dużo śniegu i jedyny raz słyszałam wtedy o rodzicach jeżdżących na nartach.
No i kolędnicy! Po ciemku. Stali za oknem, przy płocie, a ja dostałam histerycznego płaczu ze strachu. Nic nie pomagało tłumaczenie, że to moi koledzy i koleżanki przebrani za kolędników. Nic nie pomagało, że wszystkie elementy strojów znałam, bo pozabierali je ze stodoły naszych gospodarzy, jakieś sita do mąki, rzeszota, kosa, worki na zboże, kożuchy, bardzo proste stroje. Paniczny strach, mimo, że wiedziałam, że to tylko Krzysia i Staszek i Marek i Jasiek i Marysia. Twarze mieli zasłonięte i dla mnie to byli oni i nie oni. Straszna była taka odmiana, gdy coś znanego, dobrze znajomego stawało się czymś obcym, nieznanym, pierwszy raz widzianym.
Całe te święta były dziwne, wyrwane z kontekstu i utartego trybu życia, więc równocześnie straszne. Brakowało w nich ciepła i bezpieczeństwa, babci i dziadka, choinki sięgającej sufitu. Brakowało mi kolęd granych przez dziadka na harmonijce i śpiewanych przez całą rodzinę.

Choinka co roku była potężna, do sufitu, gdzieś pięć metrów nade mną. Miała gruby pień, który w mojej pamięci nierozerwalnie wiąże się z obrazem penisa dziadka oglądanego przez dziurkę od klucza w drzwiach łazienki, który wydawał mi się niewyobrażalnie wielki i gruby w porównaniu z peniskiem mojego kuzynka.
Znosiło się ze strychu starą, tekturową walizkę pełną zabawek, bombek, łańcuchów robionych przez wszystkich od lat. Co roku na dużym stole w pokoju dziadków robiło się nowe zabawki. Z kolorowych papierów, sreberek z czekolady zbieranych przez cały rok, z wydmuszek. Najpiękniejsze były cacka z wydmuszek i łańcuchy. I atmosfera. Osoba dziadka scalała całą rodzinę. Pamiętam słoneczne ciepło i serdeczność emanujące z dziadka i roztaczające się nad moim dzieciństwem jak tarcza chroniąca przed złem.
Po wigilijnym obiedzie i rozdaniu prezentów śpiewało się kolędy. Dziadek grał na harmonijce, a w najdalszych zakamarkach pamięci mam wrażenie, że również na skrzypcach, a wszyscy śpiewali. To był najpiękniejszy moment każdej Wigilii. Wszyscy śpiewali, zjednoczeni ciepłem i radością.
Byłam wtedy bardzo szczęśliwa. Czułam się bezpiecznie. Byłam kochana przez wszystkich: rodziców, babcię, dziadka, ciocię, wujków, sąsiadów i portierów w banku. Byłam chroniona przez anioły.
I tak było aż do śmierci dziadka i urodzin w tym samym dniu mojej siostry, po Sylwestrze, w szóstym roku mojego życia. Cały mój świat runął. Każda następna Wigilia była jak wybrakowana. Nie było takich kolęd i nie było jedności.

Uśmiechnięta mama trzyma na rękach zawiniątko. Mała ja stoi w drzwiach wielkiego pokoju. Mama siedzi na łóżku naprzeciw drzwi. I uśmiechnięta chce pokazać mi jak karmi się moją siostrę. Siostrę z rudymi włosami, wielkimi, granatowymi oczami, z diabelskimi błyskami w tych później zielonych oczach. Ona myśli, że ja jako przyszła mama jestem ciekawa jak się karmi niemowlę. Nic bardziej mylnego. Wcale mnie nie interesuje jak się karmi niemowlę. Lalki też wolę dorosłe, takie, którym można sprawiać nowe sukienki.
Nie rozumiem mamy. Co w tym przyjemnego? W patrzeniu jak ona ją karmi. Dlaczego ma mi się to podobać. Nie pamiętam, co czułam, ale pamiętam, że niewiele z tego okresu pamiętam. Mama gdzieś zniknęła. Wszyscy byli jakby nieobecni. Nikt nie zaprowadzał mnie do przedszkola. Dopiero wiele lat później zrozumiałam, co się wtedy stało. Mama była chora. Była w szpitalu. Niewiele brakowało, żeby umarła. A tata i ciocia zajmowali się mną, małą Beatą, babcią, która nagle, niczego się nie spodziewając została sama z jednym synem jeszcze nie dorosłym, drugim chorym. Nie tylko dla mnie był to przełom w życiu. Dla wszystkich w domu, ale chyba tylko ja nie wiedziałam, co właściwie się dzieje. Byłam opuszczonym nagle dzieckiem, któremu nie miał kto przygotować stroju na bal przebierańców w przedszkolu. I od tej pory już nie byłam dzieckiem. Po wakacjach poszłam do szkoły, razem z moim najmłodszym wujkiem, który chodził do ostatniej klasy.
Siedziałam w ławce z Krysią, cyganką, która fascynowała mnie swoją innością. Nie miała ani jednego zeszytu, ani jednej książki. W swej dziecięcej naiwności chciałam nauczyć ja czytać.

Rok później rodzice dostali mieszkanie spółdzielcze w Tychach. Wyprowadziliśmy się w połowie roku szkolnego, gdy chodziłam już do pierwszej klasy. Wyrwana ze znajomego otoczenia, pozbawiona ludzi, którzy mnie znali i lubili, naznaczona śmiercią i skrywaną nienawiścią do siostry, stałam się zamknięta w sobie, niechętna ludziom i nieśmiała. Okres szczęśliwości skończył się. Innego rodzaju anioły wzięły mnie pod swoją opiekę.

Spacery z psem. Wiatr, drzewa. Słońce na wrzosach przeświecające przez konary drzew. Żołędzie leżące wśród mchów. Pełnia szczęścia.
Zbierałam liście różnych drzew i krzewów. Suszyłam je w książkach. Miałam kolekcję wysuszonych płatków kwiatów – róże, tulipany, maki. Moje ulubione kwiaty wtedy to maki polne i chabry.
Przyroda była moim ulubionym domem. Rajem wydawał mi się ogród założony na tyłach szpitala wojewódzkiego stojącego po drugiej stronie ulicy. Były tam krzewy i drzewa, których nie znałam, które pięknie kwitły. Stale przynosiłam do domu bukiety albo z polnych kwiatów i ziół albo z gałązek ze szpitalnych krzewów.
Drzewa, kwiaty, pies – anioły tego okresu.

Burza. Granatowe niebo nad lasem i łąkami, przecinane co i rusz świetlistą błyskawicą. Najpiękniejszy widok świata. Tyle burz obejrzałam siedząc w oknie mojego pokoju w czasach, gdy nasz blok był przedostatnim blokiem przed łąką i lasem, gdy nie było jeszcze przelotówki z Katowic do Bielska, a droga wzdłuż naszego osiedla kończyła się kupą piasku wpośród łąki. Na łąkę chodziliśmy się opalać, dzieciaki bawiły się w piasku, a mamusie wystawiały buzie do słońca i ostrzegały dzieci przed wchodzeniem do lasu.
Siedząc w oknie i patrząc na błyskawice liczyliśmy sekundy między światłem, a grzmotem, który przetaczał się ponad naszym dachem. Ogarniało mnie delikatne podniecenie połączone z błogim spokojem. Czułam wtedy opiekuńcze skrzydła aniołów.
Uwielbiam burze. Uwalniają człowieka od upału, pozwalają odetchnąć pełną piersią naozonowanym powietrzem. Po całym znojnym dniu, kiedy muchy gryzą, a ludzie skaczą sobie do oczu, deszcz zmywa wszystkie emocje, strach i gniew, spłukuje ciało z potu. Wielkie oczyszczenie. Koty chowają się do łóżka przed deszczem.

Książki zastąpiły mi przyjaciół i porwały w krainę ułudy. Czytałam codziennie. Najpierw baśnie, legendy, mity. Świat wypełniały mi księżniczki, rycerze, smoki. Potem książki młodzieżowe i przygodowe, marzenia o pocałunkach i idealnej miłości, honor Winnetou i Tomka Wilmowskiego. Aż przyszła pora na Wiktora Hugo i poezję.
Dostałam od mamy adapter. Pierwszą z płyt była Ewa Demarczyk. I tak sięgnęłam do tomików wierszy Tuwima, Gałczyńskiego, Leśmiana, Staffa, leżących na półkach z książkami rodziców. A potem, nie znajdując go w domu, odkryłam w bibliotece Baczyńskiego. Potrząsnął moim życiem, poruszył strach tkwiący między żebrami.

Najprzyjemniejszy dom to pusty dom. Dom bez ludzi. Kiedy wszyscy wyszli, do pracy, do szkoły, do szpitala. A ja zostaję w domu sama. I wszystko wtedy jest możliwe, najpiękniejszy seks i najpiękniejszy wiersz. W samotności. Tylko z cieniem ludzi majaczącym gdzieś po kątach. Jak w dzieciństwie, kiedy jechałam do Babci, do wielkiego, na pół pustego mieszkania w Banku. Mogłam wdychać urojenia mojego wujka chorego na schizofrenię, pod jego nieobecność przeglądać płyty z ładnymi dziewczynami na okładkach, słuchać tej samej co on muzyki, przyglądać się wieczorami i nad ranem jego dziecinnym rysunkom genitaliów na ścianie przy łóżku. Mogłam wchłaniać każdym porem skóry rozerotyzowaną atmosferę niespełnienia wiszącą w powietrzu jego pokoju i ukrytą w jego pościeli.
Za oknem gruchały słodko gołębie, a po drugiej stronie ulicy ćwiczyli za oknami studenci Wyższej Szkoły Muzycznej. Tajemnica kryła się w wysokich oknach, w ciemnym, długim przedpokoju, w mrocznym korytarzu wiodącym z jednej strony na strych, z drugiej do mieszkania braci Bielackich. Byli przyjaciółmi mojego najmłodszego wujka, ledwie sześć lat starszego ode mnie. Kamil grał na gitarze i pianinie i wpadał czasami, żeby pogadać, kiedy nikogo nie było.

Anioły mieszkały w dzikim winie. Dzikie wino oplatało werandę i balkon. Balkon, który wychodził z naszego pokoju. Byliśmy na wakacjach w Kazimierzu. Mama, Beata i mały Maciuś. Wynajęty pokoik na piętrze w starym drewnianym domu. Dokarmiałyśmy myszy, które w szafce wyjadały nam chleb i herbatniki. Zamglone słońce opalało nam ramiona na plaży. Na zdjęciach z tych wakacji jestem smukła, wiotka i romantyczna. Dziewczyna oczekująca miłości i prawdziwego życia. Szczęśliwa, nieznająca przyszłości.
Prawdziwe życie rozpoczęło się trzy miesiące później, wraz z przyjaźnią z Karoliną i poznaniem Staszka. Anioły zostały, ukryte w dzikim winie. Porzuciłam je.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz