To popołudnie. Popołudnie w górach. Czyste, orzeźwiające
powietrze. Malutka chatka. Wnętrze malutkie, właściwie tak jakby w ogóle nie
urządzone. Mnóstwo różnych sprzętów, które stoją tu tylko dlatego, że są
użyteczne. Niewiele z nich spełnia jakąś inną funkcję. Niewiele tu pustej
przestrzeni. Widać, że właścicielom brak tu miejsca. Każdy kawałek ściany jest
wykorzystany.
Cudownie jest tu siedzieć na tapczanie, w tym pomieszczeniu
jak najbardziej użytecznym i nic nie robić. Siedzieć w pół leżąc, opierając się
na futrzanej poduszce, jedynym tu niemal przedmiocie pełniącym głównie funkcje
estetyczną i czytać książkę, mając przed twarzą okienko wychodzące na jezioro.
Książka pomału gubi swego czytelnika, zamazuje rzędy liter, wzrok pada na
okienko, na widok poza nim. Nieświadomie zaczynam liczyć plany. Pierwszy to
wzgórze naprzeciwko, po drugiej stronie jeziora. Drugi to drugie wzgórze, a
właściwie jakby drugi grzbiet tej samej góry wyłaniający się bezpośrednio za
tamtym. Trzeci równolegle i dalej to tafla jeziora, srebrzysta głównie, trochę
szara i trochę niebieskawa. Pasmo łąk na następnym wzniesieniu. Pas lasu,
ciemny, prawie czarny. I w dali kilka warstw wzniesień, każących się domyślać
czegoś jeszcze w dali.
Tamte plany szły w głąb, a teraz zaczynają się te które
wychodzą mi naprzeciw i dochodzą, aż do dachu widocznego na skraju okienka. W
głębi szaro-niebieskość chmur wykończonych różowo- świetlaną koronką, przez
zachodzące w tyle słońce. Potem smuga delikatnego, różowego światła przeciętego
białą wstęgą pierzastego obłoczka, przechodząca w biel i potem w błękit
kończący się gdzieś z drugiej, niewidocznej strony domku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz