wtorek, 15 maja 2012

PORANEK



PORANEK

Trzeba iść wreszcie zrobić to badanie. Trzeba się wreszcie zmobilizować i sprawdzić. Boże! Ale trzeba do tego wcześnie wstać i jechać tramwajem! Ale trzeba. Nie można bez końca znosić tego bólu nad ranem, który nie daje spać.
Zwlekłam się z łóżka, ubieram i wychodzę z domu. Kupuję bilet na tramwaj w sklepie na rogu. Zamknęli niedawno kiosk na przystanku i bilety trzeba kupować w sklepie. A tu zawsze trzeba czekać. Jedna lub dwie osoby o tej porze, kupujące drożdżówki, jogurty lub bułki na drugie śniadanie w pracy. Trzeba odczekać. Jeden tramwaj mi ucieka. Trzeba zaczekać na drugi. Wsiadam. Kasuję bilet. Jest pełen ludzi jadących do pracy, na autobus, na pociąg. Na przystanku pod dworcem pustoszeje. Siadam więc i patrzę w okno. Światło w maju jest najpiękniejsze. Przez okno wpada zapach zieleni z Plant. Słońce plami trawniki soczystym szmaragdem. Liście szeleszczą na drzewach. Siedzę w tramwaju pełnym cichych, zaspanych jeszcze ludzi, przez okno słychać ptaki i szelest wiatru w koronach drzew i czuję jak wpływa we mnie wspomnienie domu na wsi, bezpieczne zanurzenie w huczący w drzewach wiatr. Na mgnienie rozpływam się w tym szumie, jak wtedy, na wsi. I zaraz jesteśmy pod pocztą. Tramwaj stoi w korku, potem przesuwa się powoli w stronę przystanku. Pod pocztą ludzie wysiadają. Tramwaj jedzie dalej. Staje pod Hotelem Royal o potem pod sklepem z dywanami na Stradomiu, mija skrzyżowanie z Dietla i nawet nie zauważam, kiedy podjeżdża do przystanku na Krakowskiej. Zrywam się z siedzenia w ostatniej chwili i wysiadam. Przechodzę przez Plac Wolnica, docieram do Bocheńskiej. Zostawiam słoiczek z moczem do badania, rejestruję się do lekarza na następny dzień i wychodzę. Wreszcie. Wreszcie jestem wolna. To było coś co ograniczało od tygodnia moją przestrzeń wewnętrzną, coś o czym trzeba było pamiętać. Wreszcie mam to za sobą. Mogę spokojnie wrócić przez miasto na piechotę, mogę kupić kolejny bilet i wrócić tramwajem. Wybieram spacer przez miasto. I znów tyle razy mogę wybierać. Mogę wrócić do Krakowskiej i potem zawrócić na plac Żydowski, mogę pójść wzdłuż Wolnicy, ulicą Bożego Ciała i na Plac Żydowski. Wszystko jest możliwe, wszystko przede mną. Wybieram spacer. Wybieram Bożego Ciała. Nie ma sklepów, jeszcze zamkniętych, ani wystaw, które kuszą niepotrzebnie. Skręcam w Meiselsa i wchodzę na Plac Żydowski. Przecinam go na skos. Knajpki jeszcze zamknięte o tej porze. Po placu krzątają się ludzie, sprzedawcy rozkładają owoce na straganach, dostawcy wynoszą z samochodów towar. Zupełnie inny ruch niż popołudniami czy wieczorem. Mijam Alchemię i wychodzę z Placu ulicą Warszauera, wchodzę w  Jakuba, mijam szklarza na rogu. Szklarz stoi na progu i rozmawia z kimś. Przypomina mi się, jak kiedyś chciałam tu zamówić małe lusterka w kształcie sześciokąta. Szklarz był mało sympatyczny. Teraz też nie wygląda miło. Typowy facet, który z kobietą nie gada o szkleniu. Szklenie to męska rzecz, kobiecie nic do tego, tak mówi jego twarz. Rozmawia z innym facetem, a pod skórą irytacja. Wibrują w głowie słowa wypowiedziane przez żonę. Dobrze jest mieć kobietę. Potrzebna jest, żeby obiad ugotować, uprać, zaszyć dziurę w skarpecie. Nie trzeba się martwić drobiazgami, można skupić się na męskich sprawach, na szkleniu, na cenach konkurencji, na piwie wypitym z kumplami po pracy, na wódce, do której jego kobieta podaje kanapki z kiełbasą szynkową i kiszone ogórki na zagrychę. A potem można tę kobietę zerżnąć porządnie, bo od tego ona jest. Tylko po co ona tyle gada na drugi dzień rano? Gęba jej się nie zamyka, miele tym głupim jęzorem, a głowa pęka, trzeba się zwlec z wyra i iść do pracy, bo to w końcu męska rzecz, szklenie. A ona gada i gada i zostaje w nim to wkurwienie w środku, jeszcze teraz, gdy stoi w słońcu na schodkach swego warsztatu i rozmawia z klientem.
Skręcam w Miodową koło parkanu okalającego ruiny po wyburzonej kamienicy. Przechodzę na drugą stronę, dochodzę do Starowiślnej, przechodzę przez nią i idę dalej  Miodową, aż pod wiadukt. Przechodzę wąskim przejściem. Zawsze w tym miejscu mam stracha, że mnie coś przejedzie, bo nie widać drogi z naprzeciwka. Przechodzę na drugą stronę, bo tam widać większy fragment. Za wiaduktem stoją dwie kobiety. Zaglądam w ich twarze. Zmarnowane życiem i wódką. Stoją tu i omawiają swoje problemy. Mąż pił wczoraj znów.  Wyszedł rano wściekły, mrucząc pod nosem przekleństwa, bo kac, bo baba ględzi, bo do roboty trza, a tu kac do kurwy nędzy, a babsku się gęba nie zamyka. Jak wyszedł to można wreszcie wyjść, zrobić zakupy, spotkać na ulicy przyjaciółkę i wyżalić się jej, wygadać całą nagromadzoną złość, można poczuć, że jest się rozumianą, bo ten gbur przecież nie rozumie niczego. Ona się tyle nagada, naprosi, a on nic, tylko obróci się na pięcie klnąc pod nosem i idzie. A przyjaciółka wysłucha i zrozumie, bo ona też mówi i mówi, a ten jej chłop nie słucha, jakby grochem o ścianę rzucać. I po co to w ogóle się do takiego odzywać. A nauczycielka w szkole? Ta też nic nie rozumie. Czepia się tego Mateuszka. Każą tym dzieciom nie wiadomo to co robić. A jeszcze trzeba do lekarza, bo boli wciąż coś w brzuchu i boi się i strach ściska. A do lekarza też strach, bo jeszcze dowie się czegoś złego, a do tego nogi trzeba rozłożyć, tak przed takim obcym. Jakże to tak. Więc chodzi z tym bólem i wciąż jej tak jakoś schodzi i schodzi. Znów musi do szkoły, w sprawie Mateuszka nauczycielka wzywała, a do lekarza nie ma kiedy.
Mijam cmentarz żydowski. Cisza i spokój pod głębokimi drzewami, pokrzywione nagrobki z hebrajskimi literami. Smutkiem  zionie spoza prętów ogrodzenia i opuszczeniem. Ile warte życie ludzkie. Jeden pokrzywiony nagrobek po stu latach.
Mijam osiedle po prawej. Zieleń trawników w maju jest piękna, tak soczysta, że aż ślina mi cieknie .  I zapach.... co to za zapach? Rozglądam się idąc, węszę z której to strony.....jest, to bzy, bladoliliowe, ledwie zaczęły kwitnąć, a taki zapach, że goni jeszcze przez pół ulicy.
Po lewej wejście na lodowisko. Dochodzę do Hali Targowej. Skręcam na plac zamyślona. Trzeba coś kupić. Tak. Tylko co? Mijam kilka stoisk z rozstawionymi skrzynkami, patrzę na czerwone jabłuszka.
Proszę dwa kilo, mówię do sprzedawcy. Młody chłopak. Sprytny. Pyta czy może być za cztery złote. Przytakuję, że tak, że może, bo co za różnica za ile. Potem uprzytamniam sobie, że to ciężkie będzie i ciężko będzie dojść z tym do domu, a jeszcze trzeba chleb kupić i pomidory i masło. Chłopak jednak już waży te jabłka, już nie ustąpi. Wręcza mi siatkę z jabłkami, z uśmiechem pyta czy może numer telefonu mu zostawię. Też że śmiechem mówię, że może następnym razem.
Następnym razem mnie tu nie będzie kochana. Właśnie dlatego oszukałem cię na tych jabłkach, a pytanie o telefon było po to, żebyś słoneczko tego nie zauważyła. Żyję z dnia na dzień, żyję chwilą, dziś tu, jutro tam. Taką mam swoją małą filozofię, żeby nigdzie nie zagrzać długo miejsca. Ale jakbyś dała mi ten numer, to nie powiem, laska z ciebie niezła, chociaż starsza, moglibyśmy nieźle się zabawić tego wieczora, a tak...sama nie wiesz co tracisz... a dla pani co podać?
Przechodzę miedzy stoiskami, myśląc wciąż o tym, że chłopak mnie wyprowadził w pole, ale co mi tam, w końcu jakie to ma znaczenie złoty w tę czy w tamtę. Jeszcze rzodkiewki i pomidory. Nawet nie zauważam od kogo je kupuję. Wchodzę do piekarni. Dawno nie byłam tutaj. Mój wzrok przyciąga piękny, długi chleb z grubą skórką posypaną mąką, taki jak chleb w marzeniu, w wyobrażeniu o chlebie, taki sam jak bułki, które dawniej sama piekłam. Więc kupuję pół tego chleba i bułki i mogę wreszcie się wyłączyć z praktycznego myślenia. Ślina wypełnia mi usta na myśl o tym chlebie z masłem i cienko pokrojonymi w plasterki rzodkiewkami, posypanymi solą. Przyspieszam kroku. Przechodzę na zielonym świetle przez Grzegórzecką, wchodzę w Blich i już szybko, choć droga biegnie minimalnie pod górkę, idę w stronę domu. Mijam cukiernię. W przelocie natykam się wzrokiem na oczy ekspedientki.. Smutne. Chłopak ją rzucił. Cały tydzień płakała. Wypłakała już wszystkie łzy, tylko apatyczny smutek został. I żal. Jak on mógł. Przecież tak dobrze jej było z nim. A teraz nic jej nie cieszy. Wszystko straciło barwy. Trzeba udawać przed mamą, że wszystko w porządku, że nic się nie stało, żeby jej nie martwić, ale i tak się domyśla, bo Andrzej od tygodnia nie przychodzi.
Skręcam w Kopernika. Lubię te ulicę. Wysokie drzewa ze świeżą zielenią i znowu bzy. Zapach spowalnia moje kroki. Wzrok błądzi wśród kwiatów nade mną. Ludzie mijają mnie, śpieszą się. A ja odpływam z tym zapachem w przyszłość. Będę przecież mieszkać w domku na wsi, z ogrodem, w którym o każdej porze roku, w każdym miesiącu, w każdym dniu węszyć będę za zapachami. Zapachem bzów w maju, maciejki o zmroku lipcowym, zapachem rżniętego właśnie drewna do kominka, dymem unoszącym się z komina we wrześniowym zmierzchu, snującym się wśród pożółkłych traw na łące.
Skręcam z tym zapachem w Strzelecką, mijam szpital dziecięcy po lewej. Remontują mu elewację, już widać jak pięknie będzie niedługo wyglądał. A potem mijam browar, belki ciemnego drewna w białym tynku, marzenie o domu wraca. Mijam aptekę, wychodzę na róg, przechodzę Lubicz na wprost Parku Strzeleckiego. Oczy wędrują w górę, na konary drzew zatopione w błękicie nieba. Białe obłoczki w tle nad wiaduktem, gdy patrzę w lewo czy coś nie jedzie, czy mogę przejść. Tramwaj jeszcze pod mostem, więc przechodzę, ścinam drogę i wychodzę wprost na Zygmunta Augusta. Zanurzam się w cień drzew. Teraz trzeba sięgnąć ręką do tyłu, do plecaczka, żeby wyjąć klucz od bramy. Dochodzę do bramy dokładnie w momencie, gdy trzymam je w dłoni, otwieram ją i wchodzę. Spotykam pana Michała przechodząc przez podwórko, dzieńdobry pani sąsiadce, dzieńdobry – uśmiecham się jak zawsze, wbiegam po schodach do klatki i na piętro pod drzwi, wchodzę. Otula mnie mrok północnych okien. Chłopcy jeszcze śpią. Wyjmuję zakupy, nastawiam wodę na herbatę. Robię kanapki z rzodkiewką pokrojoną w cieniutkie plasterki. Siadam nad szarą klawiaturą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz